Nasza obrączka jest bezcenna

Krzysztof Król


|

Gość Zielonogórsko-Gorzowski 48/2013

publikacja 28.11.2013 00:15

Małżeńska opowieść. Rozstanie z żoną albo mężem wcale nie musi oznaczać rozwodu. Wręcz przeciwnie – może być początkiem nowego, lepszego małżeństwa.


Nasza obrączka jest bezcenna

Każde sakramentalne małżeństwo jest do uratowania! – takie hasło widnieje na stronie internetowej Wspólnoty Trudnych Małżeństw „Sychar”. Jak się okazuje, to nie tylko pusty slogan. Niedawno jedno małżeństwo spod Zielonej Góry wróciło do siebie po czterech latach nieformalnej separacji.


Bolesne rozstanie


Katarzyna i Dariusz pobrali się 15 lat temu. W sakramentalny związek weszli ze sporym bagażem doświadczeń. Ona – wdowa z dziećmi, on – po nieudanym 2-letnim związku nieskramentalnym. Kochali się i początkowo wszystko szło dobrze. Jednak z czasem zaczęło ich coraz więcej dzielić. – Wyrastały przed nami mury braku porozumienia, nieumiejętności wzajemnego słuchania, oczekiwania na spełnienie własnych pragnień, braku komunikacji i dialogu. Zamiast je likwidować, próbowaliśmy je obchodzić dookoła, a one rosły i rosły. W pewnym momencie już nawet nie kłóciliśmy się, ale coraz bardziej uciekaliśmy od siebie – opowiada żona. 
Wszelkie próby porozumienia kończyły się niepowodzeniem. Z tego okresu oboje mają wiele przykrych wspomnień. – Czuliśmy, że nasze małżeństwo umiera, choć tak naprawdę każde z nas wewnętrznie pragnęło żyć pełnią życia. Tymczasem było coraz gorzej. Napięcie było tak duże, że mąż przestał się do mnie odzywać. Prowadziliśmy wspólnie firmę, wszystko szło ku dołowi. Nie potrafiliśmy porozumieć się w sprawie wychowania moich synów, ja uciekłam z firmy, ratując się przed konsekwencjami tego, co się działo – wyjaśnia pani Katarzyna. – Wzajemnie się oskarżaliśmy i spychaliśmy winę na siebie. Narastające konflikty doprowadziły do tego, że cztery i pół roku temu rozstaliśmy się. Konkretnie to ja się wyprowadziłem – kontynuuje pan Dariusz. – Mój świat się zawalił. Wiedziałam, że muszę ratować siebie i dzieci i zacząć życie na nowo w wieku 50 lat. Czułam przerażenie, strach, zawód i krzywdę – dorzuca żona. 


Przejrzeć się w lustrze


Rozstanie było tragedią dla obojga małżonków. Oboje pozostawali sobie wierni i, dzięki Bogu, nie pozamykali drzwi swojego życia, skupiając się tylko na negatywnych emocjach. – Szukałem kontaktu z ludźmi, żeby ożyć, bo faktycznie nasze małżeństwo było umieraniem. Nie myślałem jednak, żeby układać sobie życie z inną kobietą. Co byłoby później, gdybyśmy się nie zeszli, nie wiem – mówi pan Dariusz. Z pomocą przyszła wiara. Choć wcale nie było to takie oczywiste. – To, co kiedyś myślałem o Kościele, nie nadaje się do publikacji. Uważałem, że to tylko instytucja, która zniewala człowieka. Potrzebowałem odmiany i czegoś nowego. To zmieniło się na rekolekcjach ignacjańskich w Kaliszu, gdzie doświadczyłem, że Bóg naprawdę jest – zwierza się pan Dariusz. Tam zafascynował się ciszą zupełnie inną niż ta w jego małżeństwie. Rekolekcje były dla niego początkiem wyzwolenia od siebie. – Zauważyłem, że ta przemiana jest mi zadana. Musiałem odkryć siebie, którego dotąd idealizowałem. Takie stanięcie przed lustrem to niesamowicie trudne i bolesne doświadczenie, ale też piękne i ubogacające. Stopniowo zobaczyłem, że oprócz miłości w małżeństwie niezwykle ważna jest wolność, tzn. pozostawienie pełnej autonomii małżonkowi, bez „sterowania”, „uwieszania się” i przypisywania prawa własności, ale też samemu sobie, bez lęków, obaw i niepokoju. Zauważyłem także, że ta wolność polega na akceptacji drugiej osoby, takiej, jaką ona jest – tłumaczy pan Dariusz. – Po pobycie w Kaliszu dowiedziałem się, że w Zielonej Górze jest grupa kontemplacyjna. Poszedłem na to spotkanie i tam spotkałem żonę. To był bardzo ważny krok, bo zaczęliśmy się spotykać prawie co tydzień – dodaje.


Przestać być reżyserem


Żona zainspirowała się przykładem męża i sama pojechała na rekolekcje ignacjańskie. Na nich stopniowo zaczęła dostrzegać, że nie tylko jej małżonek musi się zmienić i stanąć w prawdzie, jak dotąd sądziła, ale także ona sama. – Kiedyś będąc na Kursie Paweł widziałam scenkę, w której wniesiono strasznie wrzeszczącego człowieka. Był owinięty masą różnych szmat i bandaży. Potem kilka osób powoli i spokojnie zaczęło je odwijać, a osoba z każdą chwilą wyciszała się. Ta scenka świetnie obrazuje uzdrawianie człowieka przez Pana Boga – zauważa. – Stopniowo poznawałam prawdę o sobie, ona była bolesna, ale oczyszczająca. Zaczęłam odkrywać swoją pychę i to moje ciągłe „ja” na wierzchu. Zobaczyłam, że najpierw postawiłam na cokole swojego życia nie Boga, ale męża i rodzinę. Później dostrzegłam, że tak naprawdę to wcale nie mój mąż i rodzina byli pierwsi, ale ja sama. Byłam takim reżyserem, który wszystkim chciał kierować i układać po swojemu. Nie było w tym wszystkim miejsca ani na wolę Boga, ani męża – opowiada. W poznaniu siebie i małżonka dużo pani Katarzynie dała Wspólnota Trudnych Małżeństw „Sychar”, na spotkania której zaczęła uczęszczać jeszcze przed rozstaniem. Tam jedną z form pracy jest tzw. 12 kroków ku pełni życia. – Dzięki nim człowiek dostrzega prawdę o sobie i zauważa, co trzeba zrobić, aby pójść dalej. Prawda o sobie, choć często bolesna, nie przytłacza, wręcz przeciwnie, dodaje skrzydeł. To daje radość i mobilizację do dalszej drogi – wyjaśnia pani Katarzyna. 


Kluczem był dialog


Gdyby nie obustronne poszukiwanie prawdy, nie wiadomo, gdzie by oboje teraz byli. A tak znów mieszkają razem, zeszli się kilka miesięcy temu. – Stopniowo zbliżaliśmy się do siebie. W trakcie wakacji mąż przyjeżdżał już prawie codziennie. Córka pojechała na obóz, a my stwierdziliśmy, że jedziemy w góry. To był niesamowity czas. Nie chodzi o góry, ale przede wszystkim o to, że cały czas rozmawialiśmy. Kiedyś nie umieliśmy tego robić – opowiadają z uśmiechem małżonkowie. – Jak wróciliśmy, to już było nam tak dobrze, że postanowiliśmy zostać ze sobą. Widocznie musieliśmy się aż rozstać, żeby móc na nowo odkryć nasze małżeństwo. Oczywiście gdybyśmy nie pracowali nad sobą, to pewnie nie wrócilibyśmy do siebie i nadal byśmy byli ograniczonymi i krótkowzrocznymi ludźmi niemogącymi dostrzec siebie nawzajem – dodają.
Kluczem okazał się dialog. Wcześniejsze monologi nic nie dały. – Przed rozstaniem owszem, dostrzegałam, że mąż przekazywał mi trafnie wiele rzeczy. Robił to jednak w taki sposób, że to mnie raniło, więc zamykałam się, odbierając jego uwagi jako krytykę. Zresztą podobnie było w drugą stronę, w efekcie czego odbijaliśmy się od siebie jak od ściany. Na szczęście teraz już jej nie ma. Oczywiście czasem iskrzy, jak to w małżeństwie, ale potrafimy siebie słuchać i ze sobą rozmawiać – wyjaśnia pani Katarzyna. – Kiedyś kochaliśmy się i to oczywiście była miłość, ale to nie była miłość mądra. Tak rozumiem tę różnicę. Dziś nasza miłość jest uszlachetniona wolnością i prawdą. Wcześniej chodziło nam tylko o zaspokojenie własnych potrzeb, a teraz o to, żeby kochać małżonka, dlatego, że po prostu jest. Oczywiście nie pozjadaliśmy wszystkich rozumów i wiemy, że jesteśmy na początku drogi, ale idziemy nią razem, z żoną i z Bogiem – dodaje pan Dariusz.
Małżonkowie nie mają wygórowanych marzeń. Nie żyją przeszłością ani nie wybiegają zanadto w przyszłość. – Co do przeszłości to ona była i o niej trzeba pamiętać, ale lepiej do niej nie wracać. Marzymy po prostu, żeby być ze sobą tu i teraz, wrastać, nie ustawać w drodze, mocno trzymać się Boga, dobrze wychować córkę, doczekać się wnuków, szanować się i razem się starzeć – mówią małżonkowie.


Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.