Została jedna grusza

kk

|

Gość Zielonogórsko-Gorzowski 11/2014

publikacja 13.03.2014 00:15

Zapewne pan Witold niektóre wydarzenia wolałby wymazać z rodzinnych wspomnień. Nie jest to jednak możliwe, bo w głowie ma obrazy śmierci bliskich. O tragedii nie pozwala zapomnieć także dziura od siekiery na głowie.

Stanisława i Witold Kołodyńscy ze Wschowy są małżeństwem już ponad pół wieku Stanisława i Witold Kołodyńscy ze Wschowy są małżeństwem już ponad pół wieku
Krzysztof Król /GN

Pan Witold przyszedł na świat w 1930 roku. – Mieszkałem w województwie Wołyń, powiat Sarny, miejscowość Parośla – rozpoczyna swoją historię. – Miałem wesołe dzieciństwo. Pamiętam kwiaty, kolory, zapachy, piękne łąki i lasy. Do szkoły mieliśmy trzy kilometry, chodziliśmy w grupie, wszyscy koledzy z Parośli, było nas około dziesięciu. Szajka taka, dowodził Tadzik, wysoki, chudy – kontynuuje z uśmiechem.

Parośli zabrano życie

Dzieciństwo jednak szybko się skończyło. 9 lutego 1943 r. wcześnie rano rodzinę pana Witolda zbudził głośny łomot do drzwi. Był to oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii, który zajął całą wieś. Sztab ulokował się w domu jego rodziców. – Zaczęliśmy z moją siostrą Lilą ich liczyć. Było ich 16. Niektórzy mieli karabiny, inni siekiery, a jeszcze inni widły. Powiedzieli, że zostaną do wieczora i pójdą – opowiada Witold Kołodyński. Sterroryzowali domowników, zażądali żywności, a na koniec zapytali o siekierę. – Zastanawiałem się, po co im siekiera – wspomina Witold Kołodyński. Oprawcy zabili najpierw sześciu kozackich wartowników. – Po wszystkim kazali nam wejść do sypialni. Po chwili jeden z nich powiedział, że muszą nas związać, bo jak Niemcy przyjdą, to mogą nam krzywdę zrobić, a tak nam nic nie zrobią. Jak wyszedł, mama powiedziała do ojca, że to banda ukraińska i nas wymordują. Bałem się, nie wiedziałem, dlaczego chcą to zrobić. Przecież myśmy im żadnej krzywdy nie zrobili… – wspomina pan Witold ze ściśniętym gardłem. Wkrótce potem ciosy siekiery spadły na głowy Polaków: dziadka, babci, ojca, matki, półtorarocznej Bogusi, 9-letniej Teresy i 12-letniego Witka... Ocalało tylko dwoje ostatnich – Witold i Lila. Zranione dzieci spędziły noc obok ciał najbliższych. – Rano wyszliśmy na dwór i zobaczyliśmy, że nigdzie nie ma życia – opowiada pan Witold.

Wspólna mogiła

Żona pana Witolda – Stanisława Kołodyńska od lat zajmuje się dokumentacją mordów na Wołyniu. W Parośli zamordowano wtedy 173 Polaków. – Spisałam wszystkie nazwiska. Żeby dzieci wiedziały. Siostra męża też bardzo o to zabiegała – mówi pani Stanisława. Z całej Parośli ocalało pięć osób. Ciała zamordowanych spoczęły we wspólnej mogile na posesji Jezierskiego, obok gospodarstwa Kołodyńskich. – Jak tylko rozeszła się wiadomość o tym, co się stało, ludzie zjechali się z różnych stron, aby pochować zmarłych – opowiada pani Stanisława, która zna w detalach historię rodziny męża. – Wszystko odbywało się w pośpiechu, nie było czasu myć ani przebierać zabitych. Każdy bał się, że tamci wrócą i oni też zginą. Na pogrzebie był ks. Damian Wawrzynowicz. Na grobie postawiono ogromny dębowy krzyż – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.