Mamo, ktoś puka do drzwi

Krzysztof Król

|

Gość Zielonogórsko-Gorzowski 35/2014

publikacja 28.08.2014 00:15

Wojenna historia. – Dla rodziców to było coś normalnego, nic nadzwyczajnego. Po prostu pomogli przyjacielowi. Nieważne, Żyd czy nie. Najważniejsze, że człowiek – podkreśla Apolonia Zajączkowska ze Świebodzina.

Apolonia i Marian Zajączkowscy z Benem Kantorowiczem i jego żoną Apolonia i Marian Zajączkowscy z Benem Kantorowiczem i jego żoną
Reprodukcja Krzysztof Król /Foto Gość

Wczasie II wojny światowej udzielili schronienia swojemu żydowskiemu znajomemu Szymonowi Kantorowiczowi. Ich poświęcenie w 2008 roku docenił Instytut Yad Vashem w Jerozolimie i przyznał tytuł Sprawiedliwi wśród Narodów Świata – Marii i Kazimierzowi Krepskim oraz ich dzieciom: Kazimierzowi, Michałowi i Apolonii. Na medalu widnieje, pochodzący z Talmudu, napis „Kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat”. Takie odznaczenie otrzymało już ponad 25 tys. osób, w tym 6,5 tys. Polaków. Wśród nich także nasi diecezjanie. – Taka szkoda, że rodzice i bracia nie doczekali tej chwili – mówi pani Apolonia ze Świebodzina.

Ciche pukanie

Apolonia Zajączkowska mieszka z mężem Marianem w Świebodzinie. Jednak korzenie jej rodziny sięgają o wiele dalej. Przyszła na świat w 1934 roku, jako owoc miłości Marii i Kazimierza Krepskich. Razem z rodzicami i rodzeństwem mieszkała w Helenowie koło Nieświeża na terenie dzisiejszej Białorusi. Drewniany dom stał z dala od wioski na polu. – Rodzice żyli z gospodarki. Mieliśmy 20 hektarów. Było zboże, sad, krowy, świnie, pszczoły i piękne konie – wylicza pani Apolonia. Przyjaźnili się z mieszkającym w sąsiedniej wsi Uznoga młodym krawcem i jego ciotką Judą. – Przychodzili do nas po mleko, ser i jajka. On był i fryzjer, i krawiec, i strzygł, i szył. Ojciec nie chodził do fryzjera, tylko Szołom przychodził, to był Szymek, ale wszyscy go tak nazywali. To był taki przyjaciel rodziny – wspomina pani Apolonia. A prawdziwych przyjaciół poznaje się przecież w biedzie. O tym przekonał się Szołom w trakcie II wojny światowej. – We wsi mieliśmy dużą szkołę. Chodziliśmy tam razem z braćmi. W czasie wojny zakwaterowali się w niej Niemcy – wspomina mieszkanka Świebodzina. – Po pewnym czasie zaczęli zabijać Żydów. We wrześniu 1942 roku zabili ciotkę Szołoma, a on sam uciekł i parę dni siedział w lesie. Żywił się tylko tym, co tam znalazł. Jak zrobiło się chłodno przyszedł do nas pod okno. Zapukał tak cichutko, że to pukanie pamiętam do dziś bardzo dobrze. Spaliśmy razem i mówię: „Mamo, ktoś puka do drzwi”. Mama wstała i pyta: „Kto tam?”. Głos za oknem odpowiedział: „To ja, Szołom. Otwórzcie, tylko światła nie palcie”. Na pewno bał się, że ktoś może go zobaczyć – kontynuuje.

Kryjówka pod podłogą

Krepscy dobrze wiedzieli, co grozi za przechowywanie Żydów domu, ale przyjęli Szymka bez wahania. – Szołom siedział w domu, szył ubrania, kożuchy, coś reperował, zawsze miał jakieś zajęcie. A w piątek po zachodzie słońca wyciągał Torę. Wtedy nie wolno było mu przeszkadzać – wspomina pani Apolonia. Ze względu na duże zagrożenie, bo przecież niedaleko w szkole stacjonowali Niemcy, Krepscy kazali swoim dzieciom milczeć na temat wszystkiego, co działo się w ich domu. Apolonia, Kazimierz i Michał Krepscy codziennie stali na czatach i wypatrywali, czy do ich domu nie zbliża się niemiecki patrol. – Na szczęście w domu mieliśmy okna dookoła i z każdej strony widzieliśmy, kto do nas szedł. Nikomu nie mówiliśmy, że u nas ktoś się ukrywa, i żyliśmy w ciągłej niepewności. Od pilnowania, kto idzie, były dzieci. Miałam dwóch starszych braci, którzy co jakiś czas siedzieli na dachu i wypatrywali. Niemcy przychodzili często. Kupowali od nas słoninę czy jajka. Pamiętam, że najczęściej przychodził jeden i ten sam. To był Niemiec austriacki – dodaje. Gdy tylko ktoś się zbliżał, Szołom chował się do kryjówki. – Ojciec w pokoju wyjął deskę z podłogi i pod nią zrobił głęboki dół. W razie niebezpieczeństwa podnosiło się deskę, Szymek wchodził, a na desce kładł się duży pies i nie ruszył się za żadne skarby. Nawet jakby ktoś go kopnął, to i tak nie zszedłby z niej. Kryjówka była na tyle duża, że można było tam usiąść, chodzić na pewno nie, bo to nie była piwnica – wyjaśnia pani Apolonia. Z czasem okazało się, że o ukrywającym się żydowskim krawcu wiedzieli niemal wszyscy mieszkańcy Helenowa. A mimo to przez cały okres okupacji nikt nie zdradził tajemnicy, która mogła sprowadzić śmierć również na rodzinę Krepskich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.