Porusza mnie idea żywego Kościoła

Ks. Tomasz Gierasimczyk Ks. Tomasz Gierasimczyk

publikacja 30.06.2022 01:12

Rozmowa z ks. Adrianem Putem, biskupem pomocniczym nominatem diecezji zielonogórsko-gorzowskiej o drodze powołania, źródłach duchowych inspiracji i przyszłości.

Porusza mnie idea żywego Kościoła Przyszły biskup w dniu ogłoszenia nominacji rozpoczął z młodzieżą dwutygodniową oazę w Gorzowie Wielkopolskim. Ks. Tomasz Gierasimczyk /Foto Gość

Ks. Tomasz Gierasimczyk: Wczoraj, 28 czerwca, dowiedzieliśmy się o nominacji. A kiedy, w jakich okolicznościach, dowiedział się o tym sam biskup nominat?

Ks. Adrian Put: Nieco ponad tydzień temu, w niedzielę 19 czerwca. Przez całą niedzielę głosiłem homilie w parafii. Kiedy przyszedłem po którejś Mszy św., zobaczyłem nieodebrane połączenie telefoniczne i SMS z nuncjatury z prośbą o oddzwonienie. Oddzwoniłem i rzeczywiście rozmawiałem z księdzem arcybiskupem nuncjuszem, który poprosił, abym w najbliższym czasie przyjechał do nuncjatury w Warszawie. Miałem właśnie wyjechać do Rzymu na Światowe Spotkanie Rodzin, musiałem więc szybko wyjazd odwołać. We wtorek byłem umówiony na spotkanie z księdzem arcybiskupem nuncjuszem. I tam się to dokonało. Była rozmowa, różne pytania po przyjęciu nominacji, wyznanie wiary i przysięga wierności. Musze powiedzieć, że dla mnie było to dosyć trudne. Kiedy wyszedłem z nuncjatury, byłem tak skołatany, tak się czułem nie na swoim miejscu, że jedyne, o czym marzyłem, to po prostu wsiąść w samochód i pojechać do Rokitna, do Matki Bożej. Ta myśl ciągle wracała przez kilka godzin jazdy z Warszawy: dojechać do Rokitna i tam się pomodlić. Tak się stało. Bazylika akurat była zupełnie pusta, miałem czas na osobistą modlitwę. Przed obliczem Matki Bożej to skołatane serce trochę się uspokoiło. Wyszło nawet zabawnie, bo to był akurat dzień, w którym w diecezji wręczano księżom dekrety o zmianach. Gdy po jakimś czasie przyszła do bazyliki siostra zakrystianka i zobaczyła, że się modlę, podeszła i zagadnęła: „Co, zmiany jakieś?” Odpowiedziałem: „No... być może…”. Siostra rzuciła tylko: „Nie przejmować się!”. A potem był czas tygodniowego milczenia. Ksiądz arcybiskup nuncjusz prosił, żeby się na razie z nikim nie kontaktować, aż wszystkie procedury będą dokończone, ale wiedziałem, że po tygodniu, 28 czerwca, ma zostać to ogłoszone.

Dziś, dzień później, rozmawiamy na oazie w Gorzowie Wielkopolskim, którą Ksiądz prowadzi od wczoraj, właśnie od dnia ogłoszenia nominacji. Da się teraz zebrać myśli?

Patrząc na Pana Boga i Jego poczucie humoru w stosunku do człowieka, to nie wiem, czy mogłem sobie wymarzyć piękniejsze rozpoczęcie tego czasu, dlatego że rozpoczynam go z młodzieżą na oazie trzeciego stopnia, którego tematem jest odkrywanie misterium Kościoła. A do tego w Gorzowie! Przez dwa tygodnie! Ale bardzo mi zależy, żeby uchronić oazę przed nawałem tego, co się dzieje, i staram się przeżywać oazę tak, jak się da, i znajduję w tym bardzo dużo spokoju. Pada już wiele pytań o tym, co i jak będzie dalej, a my po prostu przeżywamy oazę, przeżywamy tajemnicę żywego Kościoła. Czasami szukamy jakiegoś znaczenia, sensu wydarzeń, a Pan Bóg mi daje taki niesamowity dar, że moment ogłoszenia biskupiej nominacji to dzień rozpoczęcia oazy.  

Skoro mówimy o początkach… Kto chce być księdzem, musi się zadeklarować publicznie, wstąpić do seminarium, przejść formację, zostać oficjalnie uznanym za kandydata do święceń diakonatu i potem prezbiteratu. Przy święceniach biskupich tak nie jest. Kandydaci są utajnieni, a powołanie przychodzi jakby z zewnątrz. A jak to było u Księdza z tym pierwszym powołaniem do kapłaństwa, do bycia księdzem, duszpasterzem, prezbiterem?

Momentem dla mnie szczególnym był czerwiec roku 1994, kiedy przeżyłem coś, co można nazwać doświadczeniem żywej wiary, żywej obecności Pana Jezusa. Działo się to w Ośnie Lubuskim podczas oazy pierwszego stopnia, którą prowadził ks. Jacek Błażkiewicz. Fenomenalnie prowadził te rekolekcje! Wtedy, po takiej troszkę zawierusze w moim życiu, po błędach młodości, głupotach, które człowiek popełniał, udało się skonfrontować moją wiarę, taką bardzo tradycyjną, z doświadczeniem żywego Boga. Muszę powiedzieć, że wszystko, co się wydarzyło od tego momentu, było konsekwencją tego, że wtedy powiedziałem: „Tak, Panie”. To nie znaczy, że od tej chwili byłem święty, ale był to moment bardzo szczególny. Wszystko potem było prostą konsekwencją tego, że odpowiedziałem na Jego miłość, na to, że On mnie umiłował. A drugim takim momentem był rok 1997, kiedy osobiście, bardzo osobiście i bardzo, bardzo mocno oddałem swoje życie Matce Bożej. Przechodziłem wtedy czas jakiegoś głębokiego doświadczenia obecności Matki Najświętszej w swoim życiu i w kwietniu pojechałem do Szczecina, do mojej pierwszej rodzinnej parafii, do sanktuarium Matki Bożej i jakoś bardzo mocno powiedziałem Jej: „Rób, co uważasz”. Decyzję o tym, że wstąpiłem do seminarium podjąłem ostatecznie w Wielki Piątek podczas Drogi Krzyżowej na ulicach Gorzowa. Oczywiście ta myśl pojawiała się wcześniej, bo i posługa wielu lat w Diakonii Liturgicznej, a więc bliskość ołtarza, powodowały to, że ten temat się pojawiał. Natomiast decyzja zapadła na tej Drodze Krzyżowej. Decyzja, że idę do seminarium diecezjalnego w Gościkowie-Paradyżu, choć były też chwile myślenia o jakiejś formie życia zakonnego, ale ostatecznie zdecydowałem się pójść tam. To wszystko było konsekwencją tych dwóch wyborów: najpierw świadomego wyboru Chrystusa jako mojego osobistego Pana, osobistego Boga, któremu zaufałem, a później wyraźnego powiedzenia Matce Najświętszej: „Tak!”.

A po seminarium przyszło 18 lat kapłańskiej posługi w rożnych miejscach. Nie pojawiało się może pragnienie biskupstwa? Św. Paweł Apostoł pisze przecież, że „jeśli ktoś dąży do biskupstwa, pożąda dobrego zadania”…

Dobrze, że ten dyktafon nie może się śmiać! (śmiech). A ksiądz ma takie myśli? (śmiech).

No nie, ale rozmawiam z biskupem nominatem, więc może w takim przypadku to dzieje się inaczej?

Nie! (śmiech) To było zwyczajnie. Po prostu jedna, druga parafia, posługa. Nic, absolutnie nic takiego nie było. To nie jest żadna kokieteria, żadna próba zasłony dymnej, ale jestem głęboko przekonany, że nie posiadam walorów ani wewnętrznych ani zewnętrznych do tego, aby być biskupem.

A może w tych 18 latach były jakieś charakterystyczne momenty, które były ważne dla Księdza, dla życia duchowego i duszpasterskiego?

Każdy moment był bardzo istotny i za każdy jestem bardzo wdzięczny. Kiedy szedłem na pierwszą parafię, złożyłem sam sobie taką wewnętrzną obietnicę (i to było pewnie tym kluczem do przyjęcia decyzji Ojca Świętego), że nigdy nie będę grymasił przy dekretach. Tam gdzie mnie ksiądz biskup pośle, tam po prostu będę szedł. I byłem w tym zawsze konsekwentny. Dawało mi to tę wolność, że nigdy nie miałem napięcia, co do tego, gdzie pójdę czy co będę robił, a zawsze byłem zaskakiwany pozytywnie. Na pierwszą parafię dekret odbierałem z rak ówczesnego biskupa pomocniczego Edwarda Dajczaka tutaj, w Gorzowie, w domu biskupim. Byliśmy umówieni razem z ks. Mariuszem Dudką. Dowiedziałem się, że idę do Lubska do parafii pw. Nawiedzenia NMP. Pierwszych pięć lat to także fantastyczna relacja z proboszczem ks. Marianem Bumbulem, który nauczył mnie tego, że obojętnie, co się będzie działo, to po prostu siadamy i rozmawiamy. Wiele razy było tak, że szedłem na piętro do proboszcza, gdzie siedzieliśmy i gadaliśmy o różnych rzeczach. Zgadzaliśmy się i nie zgadzaliśmy się. Przecież nie o to chodziło, żebyśmy się zawsze zgadzali. Czasami miałem jakieś pomysły, takie młode, szalone. On wtedy mówił: „Adrianku, Adrianku, poczekaj”. Natomiast owocowało to tym, że nigdy się nie kłóciliśmy się, choć jako proboszcz czasem się denerwował na mnie, młodego. Ale było to doświadczenie tego, że warto usiąść i rozmawiać. Później już wiedziałem, że idę do Gorzowa do parafii pw. Pierwszych Męczenników Polski, bo to szło wtedy takim kluczem oazowym. Miałem zastąpić tam ks. Sławka Szocika. Ta parafia dała mi dobre doświadczenie dużej wspólnoty kapłańskiej. Bardzo dobry czas współpracy z ks. Adamem Koźmińskim, ks. Tomaszem Duszczakiem, ks. Mieczysławem Kaflikiem, ks. Krzysztofem Dulnym, no i przede wszystkim z proboszczem ks. prałatem Władysławem Pawlikiem. Tworzyliśmy zgrany zespół. To było doświadczenie parafii, w której było wiele różnych ruchów, wspólnot i która wymagała dużego zaangażowania.

Ale tam były już tylko dwa lata...

W drugim roku pobytu w tej wspaniałej parafii, w rodzinnym mieście, gdzie do domu miałem siedem minut samochodem, 2 lutego wieczorem przyjechał bp Paweł Socha i powiedział mi, że wolą księdza biskupa Stefana jest to, żebym objął obowiązki redaktora diecezjalnych „Aspektów”. I to rzeczywiście nosiłem w sobie, bo tak po ludzku było mi w Gorzowie bardzo dobrze. Myślałem, że posiedzę tu jeszcze ze dwa lata. No ale ta obietnica, że nie będę grymasił… Chociaż przeciągnęło się to bardzo długo, bo miałem przyjść w lutym, a ostatecznie przyszedłem w czerwcu. Miałem iść do pracy w „Aspektach”, ale nawet nie wiedziałem, gdzie będę mieszkał w  Zielonej Górze. I gdy już byłem spakowany, dowiedziałem się, że ks. Leszek Kazimierczak zgodził się mnie przyjąć na parafię pw. św. Józefa. Przyjął mnie bardzo życzliwie, pozwolił się zaangażować w działania parafialnego Ośrodka Integracji Społecznej i miałem tam naprawdę swoją przestrzeń. Nie tylko pracowałem w "Aspektach", ale też pomagałem ks. Robertowi Patro w duszpasterstwie dzieci i młodzieży, a jako rezydent w parafii miałem swój konfesjonał, swoje obowiązki, które w niczym nie kolidowały z innymi obowiązkami.  

Kolejny etap też był związany z Zieloną Górą.

To był moment bardzo szczególny dla naszej diecezji, kiedy ksiądz biskup Stefan Regmunt oznajmił w Paradyżu nam wszystkim, że jest bardzo poważnie chory i z Paradyża pojechał do Warszawy. Dosłownie chwilę po tym zaprosił mnie biskup Tadeusz Lityński, wtedy biskup pomocniczy, na rozmowę i powiedział, że wolą księdza biskupa diecezjalnego jest to, abym oprócz wszystkich obowiązków, które mam, został też proboszczem zielonogórskiej parafii pw. św. Stanisława Kostki. Tu też się zawahałem, bo i redakcja, i duszpasterstwo młodzieżowe, i oazy, no i jeszcze ma być parafia... Biskup Stefan napisał piękny list, który mam do tej pory, w którym widać, że bolącą ręką, prosił o podjęcie tych obowiązków.

I tak zaczął się sześcioletni okres posługi. Być proboszczem to jeszcze poważniejsze wyzwanie.

Kiedy tam przychodziłem, zadałem sobie pytanie: czy doświadczenie charyzmatu Ruchu Światło-Życie jest tylko jakąś moją przygodą, czy wizją, którą noszę w sobie i którą chcę realizować. Zdecydowałem, że to drugie i to było coś, co zaproponowałem w parafii od początku. Zrobiliśmy zgodnie z prawem diecezjalnym Parafialną Radę Duszpasterską i Radę Ekonomiczną i to było doświadczenie budowania żywej wspólnoty Kościoła. Znakiem tego jest liturgia. To było pierwsze, że różne osoby zapraszaliśmy do odpowiedzialności za liturgię i wiele fajnych rzeczy udało się zrobić dzięki ludziom, którzy tam są. No a teraz zielonogórska konkatedra.

Do konkatedry jeszcze pewnie wrócimy, ale dotknęliśmy tu źródeł duchowości biskupa nominata. Wybrzmiał Ruch Światło-Życie. A skąd jeszcze płyną inspiracje?

Może nie tyle Ruch Światło-Życie jako organizacja, ale to, co bardzo mnie porusza, to życiowa idea sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego, inicjatora ruchu, czyli idea żywego Kościoła. To, że Kościoła nie tworzy się akcją i organizacją, ale świadectwem i partycypacją, uczestnictwem. Zbudujemy żywy Kościół wtedy, gdy zaprosimy kolejne osoby do współodpowiedzialności za Kościół. Pamiętam, jak wiceprzewodnicząca naszej Parafialnej Rady Duszpasterskiej śmiała się, że niedługo nam zabraknie klepek w kościele, żeby każdemu dać jakieś miejsce do odpowiedzialności. Ale tak było. Mogło się to może wydawać nawet trochę śmieszne, bo robiliśmy grupę, która pierze bieliznę kielichową czy grupę, która pierze obrusy na Mszę św. Ale to właśnie tworzyło współodpowiedzialność za Kościół. To nie znaczy, że była to parafia idealna. Chodzi tu tylko o pewne narzędzie, sposób, jak budować Kościół. A drugim źródłem inspiracji jest dla mnie historyczne doświadczenie Kościoła. Już od małego fascynowała mnie historia, czasem przerodził się to w fascynację historią Kościoła, przy prowadzeniu mojego mistrza ks. prof. Zdzisława Leca. To doświadczenie Kościoła z drugiej strony, nie tylko żywego, ale i tego, który objawiał się w ciągu wieków, także tu, na tym terenie, co jest też bardzo istotnym źródłem tej fascynacji.

Czuje się Ksiądz bardziej historykiem czy dziennikarzem. Uprawia ksiądz obie te profesje. Jak mogą się przydać w posłudze biskupiej?

Nie czuje się ani bardziej dziennikarzem, ani historykiem. Czuję się przede wszystkim członkiem Kościoła, czuję się dzieckiem Bożym. Natomiast były to dwa doświadczenia, które pomogły mi pewne rzeczy systematyzować. Praca dziennikarska w tygodniku „Niedziela” wymusiła na mnie potrzebę pogłębiania wiedzy. Przez może rok można pisać o tym, co się już wie. A potem przychodzi twarda rzeczywistość i trzeba szukać tematów i właśnie pogłębiać je. Nie można na dłuższą metę być dziennikarzem bez tego. A historia diecezji fascynuje mnie tym, że Bóg naprawdę  jakoś szczególnie spojrzał na ten Kościół na Środkowym Nadodrzu, bo mamy wiele takich momentów historii, które pokazują, że jest to Kościół naznaczony Bożym wzrokiem, że jest tu dużo Bożej łaski.

W doktoracie pisał Ksiądz o nowych ruchach posoborowych w naszej diecezji. To było o historii, ale czy nowe ruchy mają przyszłość?

Czy te konkretne ruchy, które opisywałem, są przyszłością Kościoła, tego nie wiem. Być może Pan dał im jakiś czas i w pewnej chwili dokończą swoje posługiwanie w Kościele. Natomiast istotne jest to, że te niosą pewną wizję Kościoła, właśnie Kościoła żywego, zaangażowanego, który realizuje się poprzez słowo, liturgię i poprzez miłość Pana. To jest doświadczenie tych wszystkich ruchów - przeżywanie wiary w sposób zaangażowany na co dzień. W tym sensie tak, to jest przyszłość Kościoła, który jest objawieniem Pana. Kościół jest niczym innym jak tylko przedłużeniem mesjańskiej misji Chrystusa i ruchy czy wspólnoty, które dają to doświadczenie, są przyszłością Kościoła, bo pozwalają przeżyć, co to znaczy być Kościołem.

A media katolickie, zwłaszcza prasa, mają przyszłość? Co nas czeka?

Nie potrafię powiedzieć, co nas czeka. Może media katolickie, media kościelne w Polsce już coraz mniej będą pełniły funkcję typowo informacyjną, a coraz bardziej będą kluczem, narzędziem do odkłamywania rzeczywistości. Bo dzisiaj bardzo często media służą do zaciemniania i przedstawiania rzeczywistości w sposób koślawy. I dzieje się to celowo. Wiele osób wykorzystuje media po to, żeby szerzyć nieprawdę. Kiedyś wydawało się, że tak nie powinno być, a jeśli ktoś z dziennikarzy posłużył się nieprawdą, to najczęściej jego kariera wisiała na włosku. Dzisiaj to jedna z metod uprawiania dziennikarstwa - preparowanie fake newsów. I media katolickie, i nasze diecezjalne mogą być środkiem odróżniania prawdy od nieprawdy.

Rozmawialiśmy między innymi o przeszłości, a co z najbliższą przyszłością biskupa nominata? Wiemy już, że 13 sierpnia odbędą się święcenia biskupie. W Gorzowie czy w Zielonej Górze?

Takie decyzje podejmuje ksiądz biskup diecezjalny. Wskazał już zielonogórską konkatedrę, natomiast powiedział, że będziemy jeszcze o tym rozmawiali.

A jeszcze przed święceniami, co będzie Ksiądz robił?

Musze wrócić do konkatedry, ponieważ księża wikariusze mają urlopy i też muszą odpocząć, ale i podjąć różne dzieła z dziećmi, młodzieżą, np. pielgrzymki. Jesteśmy też w momencie bardzo istotnym z punktu widzenia decyzji związanych z remontem organów. Będę jeszcze podpisywał dokumenty, ale już zapewne mój następca będzie je realizował, ale przez ten rok udało się pozyskać znaczne środki i rozpocząć prace nad uratowaniem tego pięknego instrumentu. Na pewno będą też pięciodniowe rekolekcje przed święceniami, co wynika z prawa kanonicznego, które chciałbym przeżyć w Rokitnie. Właśnie tam, gdzie to skołatane serce się uspokoiło.

Ale 13 sierpnia nic się nie skończy. Wręcz przeciwnie. Czy pomocniczy biskup nominat może mieć jakąś wizję swojej przyszłej posługi?

Żeby być po prostu biskupem pomocniczym biskupa diecezjalnego. Mam jakieś swoje rzeczy, które są dla mnie ważne, za którymi chodzę, o które się troszczę. To nie jest tajemnicą, że mam takie „koniki” duszpasterskie. To jest to, co robię na co dzień. Natomiast moja wizja i oczekiwania muszą się spotkać z rozeznaniem biskupa diecezjalnego. Bo można mieć najlepsze wizje i pomysły, ale jeśli nie będą w kluczu posłuszeństwa, staną się przekleństwem, a nie łaską. Oczywiście będę chciał jako diecezjanin zwracać uwagę na pewne akcenty, ale naprawdę jestem przekonany, że mam być biskupem pomocniczym. To znaczy mam pomagać.