Jesteśmy do końca

Gość Zielonogórsko-Gorzowski 06/2024

publikacja 08.02.2024 00:00

Anna Kwiatek podkreśla, że drugiego człowieka przy łóżku chorego nie da się niczym zastąpić.

Dyrektor w zeszłym roku odebrała statuetkę Lubuski Samarytanin dla Hospicjum im. Lady Ryder of Warsaw w Zielonej Górze. Dyrektor w zeszłym roku odebrała statuetkę Lubuski Samarytanin dla Hospicjum im. Lady Ryder of Warsaw w Zielonej Górze.
Krzysztof Król /Foto Gość

Krzysztof Król: Niedawno minęło 25 lat Pani pracy w hospicjum. Kiedy zaczęła się ta pomoc chorym onkologicznie?

Dyr. Anna Kwiatek: Od chodzenia jako wolontariuszka do chorych w domach na początku lat 90. XX w., a wtedy nie było jeszcze hospicjum. Przy parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego u ks. Nowaczyka powstała nieformalna grupa mająca pomagać osobom wychodzącym ze szpitala z rozpoznanym nowotworem. Wtedy nie było tak rozwiniętej opieki nad chorymi onkologicznie i takie osoby były zostawione same sobie. Choć w tamtym czasie na co dzień nie pracowałam przy łóżkach pacjentów, bo byłam naczelną pielęgniarką, dobrze wiedziałam, jak pomagać. Chodziłam więc podłączać kroplówki, leczyć odleżyny, cewnikować, podawać leki i robić wszystko, co było potrzebne. Trwało to ponad 15 lat.

Jak zrodził się pomysł hospicjum stacjonarnego?

Nie w każdym domu była rodzina, która mogła zająć się chorym, dlatego często zostawali sami, a potrzebowali całodobowej opieki. Wolontariusze nie byli im tego w stanie zapewnić. Tak z czasem zrodził się pomysł, który poparli zielonogórscy radni i w 1994 roku powstało hospicjum stacjonarne. Na początku działało w strukturach pomocy społecznej. Dołączyłam do zespołu w 1999 roku i po kilku latach doszliśmy do wniosku, że nie możemy być pomocą społeczną, ale musimy stać się typowym hospicjum, do którego przyjmuje się osoby w ostatniej fazie choroby nowotworowej, gdy nasilają się różne objawy i nawet najbardziej troskliwe rodziny nie są w stanie pomóc, ponieważ występuje silna duszność, wymioty czy biegunki. My natomiast możemy temu zaradzić albo przynajmniej to zminimalizować – najważniejszym zadaniem hospicjum jest walka z bólem, to, aby chory nie cierpiał.

Papież podczas tegorocznego Światowego Dnia Chorego przypomniał, że „nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”, a szczególnie osoby cierpiące.

Personel, psycholog, ksiądz, wszystkie te osoby robią, co mogą, aby chory nie był sam. Tu każdy ma do spełnienia swoją rolę, także wolontariusze, którzy pochylają się nad łóżkami chorych, dają napić się wody; wyjeżdżają z nimi na taras, gdy jest ciepło; zawożą na Mszę św. czy odmawiają przy łóżku Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Ktoś powie, że to drobne rzeczy, ale przecież życie składa się właśnie z takich drobiazgów. Jeśli ktoś chciałby nam w tym pomóc, z całego serca zapraszamy, bo obecność drugiego człowieka przy chorym jest niesłychanie ważna i nie da się jej niczym zastąpić! Oczywiście nie jest to łatwa posługa, bo chorego trzeba zaakceptować takim, jakim jest. Zarówno gdy jest nieprzyjemny, jak i gdy z powodu choroby nie ma połowy twarzy czy z ran wydobywa się nieprzyjemny zapach. My tak podchodzimy do naszych podopiecznych. Wspieramy i jesteśmy z nimi do końca!

Z chorymi, ale też z ich rodzinami?

Nigdy nie oddzielamy chorego od rodziny. Oczywiście przede wszystkim musimy zaopiekować się osobą cierpiącą, ale staramy się pod swoje skrzydła wziąć także jej rodzinę. Dlatego przy hospicjum działa stowarzyszenie, które wspomaga osierocone dzieci, ale też grupa wsparcia po stracie, a w niej jest psycholog, pedagog i ksiądz. Każdy może otrzymać od nich pomoc. Poza tym wspieramy ich finansowo, kupując ubrania czy wyprawki szkolne, opłacając kolonie dla dzieci. A także po prostu spotykamy się przy okazji św. Mikołaja czy Dnia Dziecka. Rodziny wiedzą, że jest takie miejsce, do którego mogą przyjść nawet po śmierci bliskiego i w nim otrzymają pomoc.

Słyszałem, że u Was pacjenci na Dzień Chorego dostają tulipany.

Tak, to prawda. Już od ponad 20 lat daję każdemu tulipana i coś słodkiego, składając przy tym życzenia. Tego dnia przychodzi do nas ksiądz biskup, który także spotyka się z chorymi i wszystkim, którzy chcą, udziela sakramentu chorych. To dla nas bardzo ważny dzień.

Po ćwierć wieku w hospicjum to chyba już nie tylko praca?

Poza domem, rodziną, którą zawsze stawiam na pierwszym miejscu, hospicjum jest dla mnie szczególnym miejscem. Tak się w nie wtopiłam, że nie mogę go teraz zostawić. Nawet nie lubię za bardzo urlopu, kiedy wtedy długo mnie tu nie ma. Jak jestem na miejscu, to wiem, że w każdej sytuacji będę mogła zaradzić wszystkiemu.

Jak mama w domu? (uśmiech).

Tak! (uśmiech). Wiem, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale właśnie jak mama w domu sprawdzam, czy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, choć wiem, że tak naprawdę nie muszę, bo mam świetny personel. Zależy mi też na tych ostatnich chwilach i często dziewczyny mówią do mnie: „Matka, idź się pomódl”. Wtedy biorę różaniec i odmawiam przy umierającym koronkę. Dla mnie jest to bardzo ważne, żeby każdy godnie odszedł i był dobrze zaopatrzony na drogę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.