Kto odgadnie, ten nie upadnie

Krzysztof Król

|

Gość Zielonogórsko-Gorzowski 14/2024

publikacja 04.04.2024 00:00

Ta opowieść trwa już 72 lata. I każde okrążenie przynosi coś nowego. To historia pasji, żużlowych medali, sportowej tragedii, ale też historia zwycięstwa krzyża.

Legendarny żużlowiec założył Fundację Bogusława Nowaka, która działa na rzecz byłych zawodników. W marcu o swoim życiu opowiadał w gorzowskiej kawiarni Niebo w mieście. Legendarny żużlowiec założył Fundację Bogusława Nowaka, która działa na rzecz byłych zawodników. W marcu o swoim życiu opowiadał w gorzowskiej kawiarni Niebo w mieście.
Krzysztof Król /Foto Gość

Całe dzieciństwo spędził na ul. Matejki w Gorzowie Wlkp. i do dziś chętnie wspomina tamte czasy. To oczywiście Bogusław Nowak – legenda gorzowskiego żużla. – Tam były ogromne podwórka, na których cały czas tętniło życie. Wciąż coś się działo. Dziewczyny skakały na skakankach i grały w klasy, a my braliśmy rachewki (szprychy) od rowerów, a do tego specjalne druty popychaczki i ścigaliśmy się. Szczególnie po meczach ligowych. A każdy oczywiście chciał być jednym z żużlowców: Jancarzem, Pogorzelskim, Ligosiem czy Padewskim – opowiada Bogusław Nowak.

Pierwsze mistrzostwo

Przyszedł 1969 rok. Miał 17 lat, gdy na meczu ligowym usłyszał, że gorzowski klub zaprasza chętnych do szkółki żużlowej. Postanowili razem z kolegą spróbować swoich sił w czarnym sporcie. Przyjechali na stadion, a tam tłum ludzi. Tego dnia zapisało się aż 136 chłopaków. – Stwierdziłem, że wracam, bo nie mam czego tu szukać, ale kolega powiedział: „Musimy choć raz w życiu przejechać się na żużlówce. To jest nasz cel!”. I to mnie przekonało – wspomina z uśmiechem. – Podczas pierwszej jazdy postanowiłem słuchać tylko tego, co powie trener Andrzej Pogorzelski, a nie popisywać się tym, co potrafię. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Większość chłopaków była bardzo bojowo nastawiona i dawała gaz do dechy, co kończyło się tym, że zazwyczaj „wylatywali” na pierwszym lub drugim łuku. Odpadali po kolei, a trener zobaczył, że robię to, co mi mówi, i mam dryg do motoru. Przechodziłem jedną, drugą, trzecią eliminację, aż wreszcie została dziesiątka, a wśród niej m.in.: Zenek Plech, Mieczysław Woźniak, Rysiek Fabiszewski, Roman Jóźwiak. Ta w przeciągu 2–3 lat stała się trzonem Stali Gorzów – dodał.

Zapisał się w 1969 roku, a we wrześniu zdawał już egzamin żużlowy, a potem pojechał, jako rezerwowy, na swój pierwszy mecz ligowy do Gdańska. I to jaki! Decydujący o Mistrzostwie Polski. – Cała robotę zrobił Rysiu Dziadkowiak, który zdobył czternaście punktów w pięciu biegach. Wygraliśmy i pierwszy raz w historii Stal Gorzów zdobyła Drużynowego Mistrza Polski. Wielka radość po byciu wice – przez dziesięć lat – wspomina z uśmiechem. – Wtedy co prawda zdobyłem tylko jeden punkt i żadnego wkładu w to mistrzostwo nie mam, ale byłem w drużynie, która zdobyła ten tytuł – dodaje.

Podwójna satysfakcja

Pan Bogusław od początku wyróżniał się czynionymi postępami wśród młodzieżowych zawodników, ale też szybko musiał nauczyć się pokory, bo wkrótce przyszły pierwsze wypadki. Jednego razu złamana noga, innego – wstrząs mózgu. Jednak za każdym razem wracał silniejszy. Trafił na mądrego trenera. – Andrzej zrobił coś bardzo ważnego, co nie zdarzało się w innych klubach – podkreśla. – Kiedy zostawił już tylko 6–7 osób do prawdziwego szkolenia, każdego z nas przydzielił staremu zawodnikowi. Oni walczyli o nas, bo każdy chciał, żeby jego młodziak był lepszy. A myśmy dobrze czuli się w takiej drużynie – dodaje.

Ta decyzja szybko zaprocentowała, gdy paru kluczowych zawodników doznało kontuzji, a niektórzy zrezygnowali z uprawiania sportu. Zrobiła się luka i klubowi nawet groził spadek do drugiej ligi. – Zostało dwóch czołowych zawodników, reszta to była młodzież. I, co ciekawe, w 1972 roku nie tylko uratowaliśmy się, ale byliśmy nawet w środku tabeli. A potem szybko doszliśmy do wysokiego poziomu i tak od 1973 roku byliśmy cztery raz pod rząd drużynowym Mistrzem Polski. Później przerwa w 1977. W 1978 znowu zdobyliśmy mistrza. Rządziliśmy wtedy w Polsce – wspomina z dumą B. Nowak.

Warto dodać, że 1977 rok był rokiem Bogusława Nowaka nie tylko ze względu na drużynowe mistrzostwo, ale też m.in. Indywidualne Mistrzostwo Polski, Drużynowe Wicemistrzostwo Świata, Mistrzostwo Polski Par Klubowych czy awans do Indywidualnych Mistrzostw Świata. W sporcie jednak tak, jak w życiu, po fali wznoszącej przyszedł dołek. – Wtedy postanowiłem pójść na studia AWF w Gorzowie, gdzie zdobyłem pierwsze szlify trenerskie. Potem przyszły kontuzje i poważnie myślałem o zakończeniu kariery, bo nie interesowało mnie jeżdżenie jako trzeci czy czwarty – stwierdza B. Nowak. – Przyszedł jednak rok 1983 roku i cztery pierwsze mecze rundy zasadniczej Stal przegrywa. Szok! Co się dzieje? Decyzją zarządu zostałem trenerem Stali. Zaraz zaczęliśmy wygrywać u siebie, a od połowy sezonu także wszystkie mecze wyjazdowe. I koniec końców Stal Gorzów po raz kolejny zdobyła Mistrza Polski. Miałem wiec podwójną satysfakcję, i jako trener, i jako zawodnik – dodaje.

Spotkał zakonnika

W 1985 roku dostał propozycję zostania trenerem w Unii Tarnów, która już 14 lat dobijała się do pierwszej ligi. Od razu w pierwszym roku udało się jego drużynie wywalczyć awans. Niestety, bardzo bogatą sportową karierę trenera i żużlowca zakończył wypadek, któremu uległ w Rybniku 4 maja 1988 podczas finału Mistrzostw Polski Par Klubowych. Doznał m.in. złamania kręgosłupa i do dnia dzisiejszego porusza się na wózku inwalidzkim. – To był kolejny przełom w moim życiu. Miałem wtedy 36 lat i wszystko się zawaliło – zwierza się.

Jeszcze przed wypadkiem pan Bogusław poznał redemptorystę o. Jurka Nowickiego z sanktuarium w Tuchowie, który pochodził z Żagania i był kibicem żużla. – Po tym wszystkim, jak już zostałem praktycznie sam, to on przyjeżdżał do mnie dwa, a nawet trzy razy w tygodniu na rozmowy – wyjaśnia legenda gorzowskiego żużla. – Od początku byłem wychowany przez rodziców w wierze, ale wcześniej Bóg nie był mi do niczego potrzebny. Byłem taki wielki i dawałem sobie świetnie radę! Nie myślałem o tych sprawach poważnie, ale dzięki niemu pomału, pomału zacząłem na ten świat inaczej patrzeć. Ojciec Jurek pomógł mi wszystko przewartościować, inaczej spojrzeć na wiarę i Boga. Kiedy w końcu powiedział: „Musisz podziękować Jezusowi za ten krzyż, który dostałeś”, byłem bardzo zdziwiony, bo jak mam dziękować za życiową tragedię i za to, że siedzę na tym wózku. Ale on stopniowo doprowadził mnie do tego momentu, mówiąc: „Jeśli tego nie zrobisz, nie będziesz szczęśliwym człowiekiem”. I w końcu poprosiłem Boga o pomoc w dźwiganiu krzyża. Od tego momentu zacząłem na nowo żyć. Kupiłem samochód przystosowany do mnie. A później stwierdziłem, że muszę zająć się czymś, co potrafię, bo szkoda, aby zmarnować całą karierę i studia – dodaje.

Znak zwycięstwa

Po długim okresie rehabilitacji powrócił do sportu, szkoląc młodych adeptów żużla. Gdy wrócił do Gorzowa, jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać minitory. W pewnym momencie było ich 11. Jeden z nich powstał w Wawrowie i jest do dziś znany w całym świecie żużlowym. – Ze swoją szkółką wyjeżdżałem na różne pokazy i któregoś razu pojechaliśmy do Barlinka. Na tym spotkaniu był sześciolatek Bartosz Zmarzlik – wyjaśnia gorzowianin. – Jak to zobaczył, od razu chciał jeździć. Jeszcze tego samego dnia podeszli do nas zapytać, jak się zapisać do tej szkółki. Mówię: „We wtorki i czwartki mamy treningi. Zapraszam!”. W następnym tygodniu Bartek przyjechał z Pawłem, który też nieźle się zapowiadał. Dojeżdżali 45 km z Kinic pod Barlinkiem na każdy trening i mecz. Tak zaczęła się historia dzisiejszego mistrza świata. Dlaczego ma takie wyniki? Przede wszystkim dlatego, że tam rządzi mama. Ona kocha, ale wymagająco, bo miłość niewymagająca jest do niczego. Ona właśnie nauczyła Bartka słuchać, co dzisiaj jest cechą niemalże zaginioną. To cały jego sukces – słucha, a potem wiedzę przekłada na praktykę. Ma niespotykane wyniki. Najlepsze w historii sportu żużlowego – dodaje.

W Gorzowie pan Bogusław bardzo szybko nawiązał kontakt z nieżyjącym już ks. Andrzejem Szkudlarkiem, który został kapelanem Stali Gorzów. – Przez te 30 ostatnich lat mieliśmy fantastyczny kontakt. To był nasz ojciec, przyjaciel, brat i ksiądz. Mieliśmy w nim bardzo dużą podporę – podkreśla i kontynuuje: – W Rokitnie postawiliśmy pięciometrowy krzyż na szóstej stacji drogi krzyżowej, gdzie Weronika ociera twarz Jezusowi. Krzyż zwycięstwa nad naszymi słabościami, z takim mottem: „Kto krzyż odgadnie, ten nie upadnie”. To było 2 kwietnia 2005 roku. O 15.00 miała miejsce Msza św., a po niej poświęcenie krzyża. Tego samego dnia o 21.37 umarł Ojciec Święty. Zrobiłem małą kopię tego krzyża, żeby rozdać na pamiątkę uczestnikom uroczystości, ale szybko się okazało, że ich zabrakło. Dorobiłem 100, a później kolejne. Zaczęliśmy rozdawać te krzyże przy różnych okazjach. Od tamtego czasu łącznie ponad dwa tys. Trafił do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii i do każdego miejsca związanego ze sportem żużlowym. Europa ściąga te krzyże, a my pod prąd próbujemy rozdawać ten znak zwycięstwa.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.