Są takie słowa, które budzą zachwyt. Są i takie, które denerwują. Są wreszcie słowa, które, gdy je słyszymy, to opadają nam ręce. Bogu też.
- No, to gdzie idziemy|? - pyta dziewczynę chłopak.
- Mi obojętnie - odpowiada ona.
- A jesteś może głodna?
- Wiesz... sama nie wiem...
- To może pójdziemy coś zjeść?
- No, nie wiem. Mi obojętnie. Ty wybieraj.
Tyle usłyszałem niedawno z rozmowy około dwudziestolatków. Jak toczyła się dalej nie wiem, ponieważ wyprzedziłem tę parę idąc dalej załatwiać swoje sprawy.
Przypomniałem sobie tę sytuację w ostatnią niedzielę, gdy podczas liturgii czytany był fragment Ewangelii wg św. Łukasza. Fragment 4 rozdziału opisuje sytuację, gdy wkurzeni na Jezusa mieszkańcy Nazaretu chcieli Go zabić zrzucając z wysokiego zbocza. Najpierw chcieli, aby znany już Jezus odczytał fragment Biblii, później poprosili o komentarz, a gdy im powiedział kilka zdań, wzburzeni wyrzucili Go z miasta i chcieli zabić. A On... i tu najtragiczniejszy dla mnie fragment Pisma św. "przeszedłszy pomiędzy nimi, oddalił się".
Już nikt Go nie chciał zabić. Nikt Go nie gonił, by zatrzymać, nikt też nie przekonywał by został, bo ważne było to, co powiedział. Jezus stał się im obojętny. Nie zrobili nic. Przestał ich obchodzić. Więc... sobie poszedł.
Obojętność - to dla mnie najgorsze słowo. Oznacza ono: nie zależy mi na tym; nieważne co i jak będzie; niech inni przejmą inicjatywę, bo mnie to nie interesuje...
Piszę o tym dlatego, ponieważ odwiedzając różne miejsca naszej diecezji, nie bardzo widać jakieś wielkie poruszenie, do którego wzywał Piotr naszych czasów - Benedykt XVI. Rok Wiary ma być czasem odnowy życia wiary i życia chrześcijańskiego, pogłębieniem relacji z Bogiem, podjęciem nowych sposobów ewangelizacji... Mam wrażenie, że "jest jak zwykle".
Są oczywiście różne inicjatywy, np. rekolekcje dla małżonków, podczas których ucząc się walca czy tanga, odkrywają plusy i minusy swoich wzajemnych więzi. Są stypendyści Dzieła Nowego Tysiąclecia czy wolontariusze Caritas, którzy patrzą dalej poza "moje" i chcą pomagać innym okazując caritas - czyli miłość. Są też osoby, które bawiąc się bez alkoholu, dają przykład, że nie jest on konieczny do tego by było "fajnie", a nawet "super!".
Problem jednak w tym, że to tak naprawdę margines. I nie mam na myśli osób niewierzących, którym nie muszą odpowiadać "imprezy katolickie". Problem polega na tym, że na wyżej wspomniane wydarzenia trudno jest znaleźć odpowiednią ilość osób, by w ogóle mogły się odbyć! Nie ma chętnych!
Nie wiem czy to efekt tego, że problemów z alkoholem lub małżeńskich katolicy w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej nie mają. Że nie ma potrzebujących, chorych i samotnych, więc i wolontariuszy nie potrzeba. Oby tak było! Ponieważ inaczej oznaczałoby to, że "nam to obojętnie", że "nie interesuję się tym"... Że sprawy, o których mówi Jezus, nie bardzo mnie obchodzą. Mi jakoś dni mijają, a reszta... no, cóż... co mi tam reszta.
Jaki jestem? Zimny czy gorący? Czy obojętny?