W Gorzowie Wlkp. obchodzono 13 grudnia 36. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Po Mszy św. w intencji Ojczyzny sztandary Solidarności z gorzowskich, często już nieistniejących zakładów, symbole wolności, poprowadziły pod Biały Krzyż.
W grudniu 1981 r. Gorzów Wlkp. należał do jednego z najaktywniejszych ośrodków oporu przeciw wojnie wypowiedzianej przez władze komunistyczne wolnościowym aspiracjom narodu.
- Opór przeciw samozwańczej, nawet w świetle prawa PRL-u władzy stanu wojennego był najsilniejszy w wielu miastach Polski. Obok Gdańska, Warszawy, Wrocławia, Katowic wymieniano często Gorzów Wlkp. Byliśmy w czołówce. Wielu z nas pamięta, w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. internowano z naszego regionu ok. 80 osób powiązanych ze strukturami "Solidarności" - mówił w kazaniu ks. Andrzej Szkudlarek, kapelan gorzowskiej "Solidarności". Kapelan wspominał, jak w wieczorem 13 grudnia przyjmował na przechowanie "Solidarnościowe" sztandary z gorzowskich zakładów. Po 36 latach sztandary przypomniały minione wydarzenia pomimo, że wiele zakładów, m.in.: Ursus, Stilon, Silwana, Przemysłówka, WSS Społem zostało zlikwidowanych. Zwracając uwagę na zaangażowanie robotników i ogromną odwagę, ks. Szkudlarek opowiedział przeżycia uczestniczki brutalnej pacyfikacji strajku w Ursusie. Bezbronnym robotnikom oddziały MO zorganizowały "ścieżkę zdrowia". Szpaler uzbrojonych w gumowe pałki funkcjonariuszy bił ludzi biegnących po rozrzuconych oponach. Kobieta opowiadała, że po paru krokach potknęła się na oponach, próbowała się podnieść, milicjanci bili ją po całym ciele i kopali. Po latach okazało się, że "ścieżka zdrowia" była oddolną inicjatywą gorzowskich funkcjonariuszy MO.
- W grudniową noc w sposób gwałtowny i bolesny został zadany cios, rana, która powiedzmy szczerze, krwawi do dzisiaj, ale nie była to rana śmiertelna. Nie można zadać rany śmiertelnej, temu co jest nieśmiertelne. Nie można uśmiercić nadziei, a "Solidarność" była i jest nadzieją milionów Polaków. Nadzieją tym silniejszą o ile zespoloną z Bogiem przez ofiarę i modlitwę - mówił ksiądz kapelan.
Wśród internowanych na początku stanu wojennego był Andrzej Wierzbicki, który - mając 28 lat - był przewodniczącym zakładowej "Solidarności".
- Przyszedł 13 grudzień, byliśmy z przyjaciółmi z Duszpasterstwa Akademickiego w odwiedzinach u starszego pana. Wracając, pożegnałem się około północy z przyjaciółmi. Mieszkałem na ul. Fredry. Wchodzę na pierwsze piętro, kładę się spać i nagle słyszę dzwonek. Byłem pewien, że wrócił kolego, bo czegoś zapomniał, ale wszedł SB-ek z dwoma panami, jeden w mundurze, drugi na cywila. Powiedzieli, że mnie zabierają i jedziemy. Próbowałem się dowiedzieć o co chodzi, co się stało, ale miałem się tego dowiedzieć w odpowiednim czasie. Do małżonki i teściowej powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Byłem przygotowany, że zawiozą mnie na "dołek". Okazało się jednak, że jechaliśmy dalej, bałem się, że mnie pobiją, skopią i wyrzucą gdzieś w rowie, ostatecznie przywieźli mnie do Wawrowa, do Zakładu Karnego. W pewnym momencie zobaczyłem, że przed ZK stało pełno samochodów. Wysiadłem, usłyszałem, że jest stan wojenny. Wydawało mi się, że jestem mądrala, facet nie zna się na rzeczy, przecież może być tylko stan wyjątkowy, a nie stan wojenny. Jeszcze ktoś inny mówił o stanie wojennym, więc zacząłem go prostować, że to stan wyjątkowy. Oczywiście myliłem się - opowiadał Andrzej Wierzbicki.