Muzyka to największa ich pasja. Ojciec i syn, Lech i Jacek, są organistami w Gorzowie Wlkp.
Kiedyś podszedł do mnie mężczyzna i powiedział: „Rozwalił mnie pan!”, a ja na to: „Ale przecież nic panu nie zrobiłem!”. Okazało się, że przyszedł podziękować za grę na organach.
Takich sytuacji było więcej… Ja się tym po prostu modlę… – mówi Lech Skibiński, 80-letni organista, który do dziś posługuje w parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Jego syn gra w parafii pw. Najświętszego Zbawiciela.
Harmoszka i szybka nauka Godzinek
Zacznijmy jednak od początku! – Od dziecka grałem na małym akordeonie, który dostałem od rodziców za czasów okupacji. Koniec wojny zastał nas w 1945 roku w Berlinie, gdzie rodzice zostali wywiezieni na roboty – opowiada gorzowianin. – Wracając po wojnie pieszo z Berlina, byliśmy głodni i zmęczeni. W pewnym momencie zauważyliśmy dwa czołgi i żołnierzy rosyjskich. Mama mi powiedziała: „Idź, synku, może choć tobie dadzą coś do jedzenia”. Najbardziej zaintrygowało mnie tam nie jedzenie, ale błyszcząca harmoszka. Oni to zauważyli i zapytali, czy zagram. Pokiwałem głową, dali mi więc instrument i zagrałem melodię z piosenki o Wandzie, która Niemca nie chciała. Nauczyła mnie jej mama. Żołnierze byli zachwyceni, dostałem tyle jedzenia, ile mogłem udźwignąć. To była moja pierwsza chałtura – dodaje ze śmiechem.
Lech Skibiński zamieszkał z rodzicami w Szczecinie. – Ojciec kupił mi normalny akordeon, po który stał w kolejce dwa dni. Tak się rozegrałem, że byłem w szkole „etatowym” muzykiem. Wieczorami zaś przychodzili ludzie, żebym im pograł do tańca – opowiada. – Potem, chyba w szóstej klasie szkoły podstawowej, w naszym kościele uruchomiono organy. Z ciekawości w pewną sobotę rano poszedłem na górę. Nikogo nie było, więc usiadłem i zacząłem grać. Nie usłyszałem, że wrócił proboszcz i jak zauważyłem czarną sutannę, zerwałem się na równe nogi. A on powiedział: „Jutro zagrasz Godzinki”. Zagrałem! – dodaje z uśmiechem.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się