Msza Święta niedzielna w wielkim kościele, gdzie jest tylko kilkoro wiernych, przygnębiłaby każdego księdza. To obraz, który stał się ostatnio powszechny nie tylko w naszej diecezji, ale w całej Polsce, w Europie, na świecie.
Epidemia w dużej mierze uniemożliwiła wierzącym wzięcie udział w liturgii, także liturgii wielkanocnej. Są bardzo różne typy duchowości chrześcijańskiej, ale źródłem duchowości katolickiej jest liturgia. To przede wszystkim w jej ramach przeżywamy naszą wiarę. W jej rytmie wkraczamy w misterium zbawienia. Brak liturgii w świątyniach przypomniał nam – jeśli tak można to nazwać – o liturgii serca. Bardzo lubię często powtarzającą się w liturgii modlitwę po Komunii, w której prosimy: „abyśmy nosili w sobie konanie Jezusa”. A Dietrich Bonhoeffer, wielki teolog luterański, mówił, że chrześcijanin jest powołany, aby pośród świata żył z Bogiem w Jego męce, że trzeba uczestniczyć w cierpieniu Boga w życiu świata. Dodajmy jeszcze: abyśmy byli świadkami nie tylko męki i konania, ale i zmartwychwstania. Bonhoeffer nazywał taki stan „chrześcijaństwem bezreligijnym”. W pewnym sensie żyjemy w takim czasie i nie wiemy dokładnie, jak długo on potrwa. Okoliczności zmusiły nas, abyśmy byli „bezreligijni” w znaczeniu możliwości bezpośredniego uczestnictwa we Mszy Świętej. Zostało nam uczestnictwo pośrednie za pomocą transmisji, liturgia domowa, modlitwa indywidualna i liturgia serca. Tyle razy słyszeliśmy, że jesteśmy żywą świątynią Ducha Świętego. I nie bardzo wiedzieliśmy, co to znaczy. Może to jest czas, by się nauczyć w tej wewnętrznej świątyni odprawiać liturgię serca. I – co więcej – nie zrezygnować z niej, gdy już będziemy mogli pójść na Mszę Święta do kościoła.