Doroczna wizyta duszpasterska, zwana kolędą, dobiegła już końca. Forma tej wizyty zmienia się w ostatnim czasie. Jedni wciąż bronią wersji tradycyjnej i postulują, by duszpasterze pukali do wszystkich drzwi. Inni są zwolennikami zaproszeń. Pojawiają się i tacy, którzy zamiast odwiedzin w domach parafian preferują spotkania kolędowe w kościele. Wszyscy potrafią przedstawić konkretne argumenty wspierające ich stanowisko. Nie zamierzam tutaj zabierać głosu w tej debacie, chcę natomiast podjąć kwestię, która wydaje mi się trochę pomijana. Otóż kolęda – niezależnie od formy – powinna być okazją do nawiązania bliższych relacji pomiędzy wiernymi a ich duszpasterzami, do rozmowy i wzajemnego poznania się. Tymczasem zdarza się, że wizytę kolędową składa wiernym obcy ksiądz, który w danej parafii nie pracuje. Są oczywiście sytuacje nagłe, wymagające takiego zastępstwa, jak na przykład choroba duszpasterza, ale trudno usprawiedliwić stałą praktykę tego rodzaju. Tymczasem docierają do mnie głosy wiernych, którzy skarżą się, że do ich domów już od kilku lat przychodzi kompletnie nieznajomy kapłan. Oczywiście wspólna modlitwa i błogosławieństwo zachowują wówczas swoją wartość, ale przecież wciąż słyszymy, że w kolędzie chodzi nie tylko o to, ale także, a może nawet przede wszystkim o wspomniane wyżej nawiązanie bliższej więzi i lepsze poznanie parafian. Od tego zaczynają się wzajemne słuchanie i synodalność, o których tak wiele mówi się teraz w Kościele. Chyba że to znowu tylko wielkie słowa bez pokrycia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.