Kapłan naszej diecezji, ks. Przemysław Kot, studiuje teologię w Paderborn. Stamtąd pisze o epidemii koronawirusa w Nadrenii-Północnej Westfalii.
„Czyli chcesz nas tak po prostu zostawić?” – nie spodziewałem się takiej reakcji siostry przełożonej, gdy w rozmowie podzieliłem się myślą o powrocie do Polski na jakiś czas. Gdy u nas zostały zamknięte granice, wprowadzono kolejne zalecenia sanitarne, w Niemczech wszystko wydawało się być w powijakach, choć epidemia rozwijała się bardzo szybko.
Zalecenia ze strony władz państwowych i kościelnych pojawiły się właściwie z dnia na dzień. W Archidiecezji Paderborn, gdzie studiuję, ustalono, że w czasie pandemii, przynajmniej do Wielkanocy włącznie, kościoły pozostaną otwarte do osobistej modlitwy. Nie sprawuje się żadnej liturgii z udziałem wiernych. Dla sióstr zakonnych, którym posługuję jako kapelan, okazało się ważnym wsparciem już tylko to, że jestem i że w codziennej Eucharystii, sprawowanej w pokoju, zwyczajnie o nich pamiętam. To jest pierwsze pytanie, zadawane szczerze przy każdej rozmowie: „Czy pamiętasz o nas w czasie Mszy?”.
Gdy pojawiły się pierwsze komunikaty, zalecenia związane z epidemią zostały przyjęte z lekkim niedowierzaniem. Ulice i kawiarnie były nadal pełne ludzi. Sytuacja zmieniła się już po tygodniu. Kolejne zakażenia, komunikaty, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kolejki sklepach z jednej strony, z drugiej – widok opustoszałego miasta. Dziś życie zamarło. Ruch na ulicach widocznie zmalał, zamknięto szkoły i uczelnie, przez co trudno odróżnić od siebie dni tygodnia. Nie widać paniki na ulicach. Spokój przerywają jedynie dramatyczne doniesienia o rosnącej liczbie zarażonych i zmarłych oraz informacje o zamkniętych z dnia na dzień zakładach pracy. Choć media nieustannie donoszą o miliardach euro, które rząd niemiecki zamierza przeznaczyć na pomoc w utrzymaniu miejsc pracy, największe firmy w Paderborn, z różnych branż, zwalniają już setki pracowników. Wydaje się, że już nikt nie ma złudzeń: nadchodzi trudny czas, pod każdym względem.